
Leżący Budda
Drugi dzień to ciąg dalszy zmagań z jet lagiem. Z rzeczy przyjemnych spotkaliśmy się z Omegą. Przeżyliśmy też szaleńczą jazdę tuk-tukiem. Nie zdążyliśmy jednak zwiedzić Wielkiego Pałacu, który zamykają o 15:30. Spędziliśmy popołudnie w świątyni buddyjskiej Wat Pho. Okazało się, że trzeba się sporo nachodzić, aby obejrzeć Leżącego Buddę.
Dzień zaczęliśmy od śniadania w pobliskiej knajpie. Chiński szpinak wodny z papryczkami chilli i czosnkiem (jedno z ulubionych dań nazywane w menu morning glory) oraz ryż z warzywami i krewetkami smakowały wyśmienicie.

Po śniadaniu wyruszyliśmy w drogę do Siam, gdzie umówiliśmy się z Omegą i jej koleżanką. To duże szczęście móc wpaść do Bangkoku i spotkać się z kimś znajomym, kto akurat przebywa w tym mieście. Spędziliśmy dobrze czas w pizzerii Jamie Olivera.

Następnie odważyliśmy się na podróż tuk-tukiem. Chcieliśmy odwiedzić Wielki Pałac. W Internecie sprawdziliśmy, że jest otwarty do zwiedzania do godz. 15:30 lub do 18:00, a było już po piętnastej. Niestety prawidziwa okazała się wersja niekorzystna dla nas. Strażnik przy wejściu zaproponował, żebyśmy wrócili jutro rano.

Korzystając z okazji, że byliśmy w rejonie świątyń, wybraliśmy się na wizytę do Leżącego Buddy. Po samej świątyni, gdzie znajduje się Budda, należy poruszać się boso. W środku są tłumy, dlatego swoje obuwie niesie się w plastikowej torbie, ponieważ butów byłoby za dużo, gdyby każdy zostawił je przed wejściem. Ze względu na ścisk wszędzie są znaki, aby uważać na kradzieże.

Monument jest ogromny i piękny. Wypełnia całe pomieszczenie. Wielki Budda przytłacza odwiedzających swoją obecnością, chociaż z drugiej strony zdaje się nic sobie z ich wizyt nie robić. Uśmiecha się tylko – być może na widok małych ludzi. Długo idzie się od czubka głowy Buddy do jego stóp.

Zauważyłem analogię do naszej ziemskiej wędrówki do oświecenia. A może przesadzam. W końcu łatwiej było przecież przejść przez świątynię niż osiągnąć stan oświecenia.

Kompleks świątyni Wat Pho jest ogromny. Znajduje się na nim wiele budynków, a w każdym z nich znaleźliśmy wizerunki Buddy. Na całym terenie znajduje się ich ponad tysiąc, a Leżący Budda to tylko jeden z nich.

Z przeżytych tam przygód warto opowiedzieć o dwóch wywiadach, o które zostałem poproszony. Przechodząc z jednego budynku do drugiego zostałem zagadnięty przez uczniów, którzy mieli w ramach projektu lub pracy domowej przeprowadzić kilka wywiadów z turystami z całego świata. Padły standardowe pytania: skąd jestem, co mi się najbardziej podoba w Tajlandii, jaka potrawa mi najbardziej smakuje. O ile dobrze pamiętam, to odpowiedziałem, że jestem z Polski, podoba mi się życzliwość ludzi i pogoda, a najbardziej smakuje mi pad thai.

Ze świątyni z powrotem do Siam jechaliśmy także tuk-tukiem. Była to najbardziej szaleńcza podróż, która przebiła nawet lot Aerofłotem. Kierowca jechał szybko, chociaż sprawiał wrażenie, że wie, co robi. Dynamicznie zmienialiśmy pasy. Wciskaliśmy się między auta. Wyprzedzaliśmy na przeciwległym pasie, a nawet prawie wymusiliśmy małym tuk-tukiem pierwszeństwo przed ogromnym autobusem na rondzie.

Tak wróciliśmy do Siam, gdzie w pizzerii odebrałem zostawiony tam przez nieuwagę bidon z wodą. Czekał na mnie opisany karteczką samoprzylepną. Pełen profesjonalizm, brawo, Jamie Oliver.

Pamiętając o tym, że to nasz ostatni wieczór spędzony w Bangkoku, skorzystaliśmy z dostępu do dachu hotelu i z wysokości piętnastego piętra zrobiliśmy zdjęcia nocnego miasta.

Dzień zakończyłem przed telewizorem wpatrując się w tajską telewizję. Leciał w niej program podobny do Randki w ciemno. Z kilkoma różnicami. Partnera szukała dziewczyna, która siedziała wygodnie w fotelu. W wyborze pomagała jej (jak zgaduję) czwórka tajskich celebrytów, komentując realizację zadań kandydatów, których też było czterech. Wygraną była wycieczka dla skojarzonej w ten sposób pary.

Po tym dniu pełnym wrażeń płynących od Buddy, świątyń, tuk-tuków, spotkań i pysznego jedzenia, sen zjawił się nagle. Jak zapadający nad Bangkokiem zmrok po zachodzie słońca.

