
Ko Lanta Yai
Ko Lanta to wyspa na Morzu Andamańskim na południe od Krabi. Pomysł na spędzenie dalszej części wyprawy na tej wyspie podsunęła Monika. Krabi oczarowało mnie okolicznymi wyspami. To właśnie chęć spędzenia większej ilości czasu na wyspach sprawiła, że do inicjatywy zmiany miejsca pobytu podszedłem z entuzjazmem.
Z nadmorskiej miejscowości wyjechaliśmy zatem busem w stronę Ko Lanty. Wiedzieliśmy, że na wyspę ostatecznie dopłyniemy samochodowym promem. Spodziewaliśmy się długiego rejsu. Okazało się jednak, że większość czasu spędziliśmy w busie jadąc po lądzie. Sama przeprawa promem trwała tak samo krótko jak w Świnoujściu. Na kontynencie zostali Sylwia, Dominik i Maja, którzy ostatnie dni wakacji w Tajlandii postanowili spędzić w Krabi.

Na Ko Lantę dotarliśmy popołudniu. Zjedliśmy pierwszy posiłek i zakwaterowaliśmy się w hotelu.
Dzień mogę śmiało uznać za transportowo-chilloutowy, ponieważ poza przejazdem, posiłkami i wieczornym relaksem na balkonie w hotelu, udało mi się zmobilizować jedynie do pobiegania po plaży. Wiem, wiem, straszne problemy…

Skuterem po wyspie
Zupełnie inne emocje przyniósł drugi dzień, gdy zdecydowaliśmy się spędzić go na skuterach jeżdżąc po wyspie. Gdy nadszedł czas wyboru kasków na skuter, stanowczo zamanifestowałem, że nie będę poruszał się w towarzystwie różowych kasków. Życie dało mi szybko pstryczka w nos. Musieliśmy jeździć różowym skuterem z wielkim napisem Hello Kitty!

Ruch na wyspach jest trochę mniejszy niż w większych miastach na lądzie. Niemniej i tak wyzwaniem było poruszanie się po lewej stronie jezdni. Dużo wrażeń dostarczała też sama jazda skuterami. Po opanowaniu sztuki trzymania równowagi i sterowania prędkością kolejnym wyzwaniem były podjazdy, przed którymi trzeba było się rozpędzić, aby silnik o małej mocy nie przestał pracować. O ile dobrze zapamiętałem, znaki informowały o nachyleniu rzędu 10-20%.

Warto wspomnieć o tankowaniu. Dostaliśmy skutery praktycznie bez paliwa za 200 batów za cały dzień. Pierwszym zadaniem było ich zatankowanie. Po wyruszeniu w drogę na poszukiwanie paliwa szybko okazało się, że co chwilę mijamy małe kramiki z butelkami z benzyną. Czasami benzyna była fioletowa, innym razem zielona. Dwie butelki wystarczyły nam na cały dzień jazdy jednego skutera.

Mu Ko Lanta National Park
Pierwszym dłuższym przystankiem była restauracja z widokiem na Bamboo Bay z piękną plażą. Później dojechaliśmy do Parku Narodowego z latarnią morską. Warto zobaczyć to miejsce na południu Ko Lanty. Widok na plażę, zielone wzniesienie i sama latarnia mimo jej niewielkiej wysokości zapisują się głęboko w pamięci.
Egzotyki temu miejscu dostarczały małpy. Chodziły po okolicy (również po plaży) w poszukiwaniu jedzenia. Aby osiągnąć swój cel, potrafiły ukraść torbę pozostawioną na piasku przez nieświadomych turystów, którzy poszli się kąpać. Byliśmy świadkami jednej takiej sytuacji, gdy kąpiący się mężczyzna krzycząc wybiegł nagle z wody, bo małpa dobierała się do jego manatków.

Targ i wegańska knajpa
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na targu, który zapełniony był straganami z owocami, warzywami, mięsem, rybami oraz owocami morza. Targ tłumnie odwiedzali też mieszkańcy wyspy i turyści. Kupiliśmy smoczy owoc, czerwone owoce z kolcami, czyli rambutany, banany i kulki rybne z sosem słodko-kwaśnym.

Niedaleko tego targu wypatrzyliśmy wyśmienitą restaurację wegetariańską Veggie Happy. Gorąco polecam wybrać się tam na posiłek. Można zjeść smaczne spring rollsy, samosę, zupę curry z batatami, ziemniakami, marchewką i tofu. Warto też spróbować wietnamskiej kawy z mlekiem kokosowym. Najedzeni, szczęśliwi i zadowoleni zakończyliśmy drugi dzień zmagań z losem na przepięknej wyspie.

Postanowiliśmy przedłużyć pobyt o jeden dzień, aby zdążyć popływać łodzią po okolicznych wyspach i zobaczyć jezioro w środku wyspy otoczone górami. Miejsce to nazywa się Emerald Cave.
Four Islands Tour
Podobną wycieczkę nazywaną tutaj wycieczką czterech wysp wykupiliśmy w Krabi, jednak jest między nimi kilka różnic. Na łodzi tym razem oprócz nas było jeszcze ponad 20 innych turystów. Na plażę zeszliśmy tylko raz, gdzie mieliśmy zapewniony lunch. Aż dwa zejścia z łodzi związane były z nurkowaniem z rurką i obserwowaniem podwodnego świata.

Jeśli chodzi o sam snorkeling, uważam, że nie można odpuścić sobie takiej atrakcji w Tajlandii. Piszę o tym, ponieważ sam miałem nieco sceptyczne nastawienie zwłaszcza na początku. Teraz wiem, że trudno jest opisać to, jak hipnotyzujące, relaksujące i uszczęśliwiające jest wywalenie się na wodę brzuchem do dołu z maską i rurką, aby podglądać kolorowe rybki. Rybki, które z ciekawością i bez strachu podpływają bardzo blisko, aby przekonać się, co to za wieloryb wtoczył się do wody.

Ostatnią wyspą była Emerald Cave. Podpłynęliśmy do wyspy w okolice jaskini wypełnionej wodą. Dostaliśmy nakaz założenia kapoków i wskoczyliśmy do wody. Gęsiego zaczęliśmy płynąć w kierunku jaskini. Poza nami w okolicy tej jaskini było jeszcze kilkanaście innych łodzi z turystami, zatem wewnątrz góry było dosyć tłoczno.

Tuż u wylotu z jaskini woda była nasłoneczniona i świeciła pięknym, szmaragdowym blaskiem. Za zakrętem z kolei wpłynęliśmy w nieco ciemniejszy fragment. Nasz przewodnik miał na szczęście latarkę-czołówkę, więc po kilkudziesięciu metrach wypłynęliśmy bezpiecznie na zewnątrz z drugiej strony. Stanęliśmy na plaży w środku góry, otoczeni gęstą roślinnością, a nad nami widać było cudownie niebieskie niebo.
Oprócz naszej czwórki, ponad dwudziestu współtowarzyszy z łodzi, na tej niewielkiej rajskiej plaży znajdowała się jeszcze setka innych ludzi. Mimo tego i tak warto odwiedzić to miejsce. Przy odrobinie wyobraźni można bardzo wyraźnie poczuć, że jest się tu samemu. I jest w tym jakaś magia.

To była ostatnia atrakcja pływania łodzią w okolicach Ko Lanty. Powrót na ląd trwał ok. 1 godziny. Na koniec dnia z uwagi na moje poparzenie ramion od słońca wybrałem się na tajski masaż.
Tajski masaż
Muszę przyznać, że podobnie jak przed pływaniem z rurką, broniłem się też przed pójściem na masaż. Z perspektywy czasu uśmiecham się dziś na myśl o tym moim zachowawczym podejściu do rzeczy nowych. Niby nie miałem ochoty, a dobrze wiem, że chodziło o wejście w nieznany mi schemat. Na masażu w życiu byłem raptem raz, ale w Polsce. Zaś w Tajlandii poza tym, że trzeba będzie mówić po angielsku, to dodatkowo sam masaż wykonywany jest w zupełnie nieznany mi sposób. Niepojęte, prawda?

To, że wybrałem się jednak na ten masaż, było najlepszym prezentem, który sobie sam sprawiłem do tej pory na tym wyjeździe.
Na początku wyjaśniłem właścicielowi salonu, że mam spieczone ramiona i że potrzebuję ukojenia, bo bolą mnie one przy najmniejszym dotyku. Przemiły pan uspokoił mnie, że mam się tym nie martwić. Nie chcę pisać o technicznych aspektach masażu, bo się na tym nie znam. Napiszę tylko, że wybranie się na tajski masaż grozi poczuciem zaopiekowania. Przyjemne zapachy olejków, wygodny materac, troska o ciało wyrażona ugnieceniami i uściskami oraz imbirowa herbata na koniec sprawiają, że identyfikujesz w sobie nieodkryte wcześniej pokłady wdzięczności. Wręcz złoża!
Od tamtego czasu słowo zrelaksowany nabrało dla nie nowego, głębszego wymiaru.

Tak zakończyła się nasza przygoda na Ko Lancie. Piękny czas wśród wspaniałych ludzi. Z chęcią to piszę, bo warto to zapamiętać.

